Raikkonen na L4. Czy to zemsta?

Fin Kimi Raikkonen nie wystartuje w ostatnich wyścigach sezonu Formuły 1 - Grand Prix USA w Austin (17 listopada) i GP Brazylii w Sao Paulo (24 listopada). 34-letniego kierowcę czeka operacja w Salzburgu i po niej blisko miesięczna rehabilitacja.

Chodzi o uszkodzony fragment żebra tuż przy połączeniu z kręgosłupem. Powracający w tym miejscu ból mocno doskwierał w ostatnim czasie "Icemanowi".

Oznacza to, że mistrz świata z 2007 roku już nie zasiądzie w kokpicie bolidu teamu Lotus-Renault, z którym żegna się po zakończeniu sezonu. Od przyszłego roku będzie bowiem startował w ekipie Ferrari, u boku dwukrotnego zdobywcy tytułu (2005-06) Hiszpana Fernando Alonso.     

Raikkonen, który podobno od kilku tygodni nie mógł zasypiać bez zażycia środków przeciwbólowych, jest obecnie trzeci w klasyfikacji MŚ F1, z dorobkiem 183 punktów. Wyprzedzają go tylko Niemiec Sebastian Vettel z Red Bull-Renault - 347 pkt, najlepszy w stawce w czwartym sezonie z rzędu oraz Alonso - 217.   

Reklama

Decyzja Fina o poddaniu się operacji oznacza, że Hiszpan prawdopodobnie już w przyszłą niedzielę będzie mógł w Austin świętować wicemistrzostwo świata. Czwarty w klasyfikacji Brytyjczyk Lewis Hamilton z ekipy Mercedes GP traci do niego 42 punkty, a w USA i Brazylii jest do zdobycia maksymalnie 50.   

Nie wiadomo jeszcze kto zastąpi Raikkonena w dwóch ostatnich tegorocznych zawodach cyklu Grand Prix i będzie wspierał Francuza Romaina Grosjeana. Jednak niezależnie od decyzji personalnej team Lotus-Renault może się raczej pożegnać z myślą o podium wśród konstruktorów.    Jest obecnie czwarty, z dorobkiem 297 punktów.

Zwycięstwo zapewnił sobie po raz czwarty z rzędu Red Bull-Renault - 513 pkt, który wyprzedza Mercedesa GP - 334 i Ferrari - 323.

***

Informacja na temat L4 Raikkonena wywołała spekulacje, czy przypadkiem to nie zemsta Fina na zespole Lotus-Renault, który podobno od pewnego czasu mu nie płacił, a zaległości mają sięgać kwoty 17 mln dolarów! Bo przecież z operacją mógł poczekać do końca sezonu. Czy tak jest rzeczywiście, tego zapewne nie dowiemy się nigdy.

INTERIA.PL/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama